×
Wyszukaj w serwisie
×

"Deszcz, śnieżyca i zawieje. To przestaje, to znów leje"

"Deszcz, śnieżyca i zawieje. To przestaje, to znów leje." Tak można by zacząć historię naszego Rajdu Rodzinnego, bo rzeczywiście zaczęło się nieciekawie. Jadąc w autokarze w stronę Gór Stołowych, obawialiśmy się i słusznie, że będzie padać. Wysiadając więc, mieliśmy nietęgie miny. Iść? Zmienić trasę? Wracać do domu? Trochę głupio! Udając bohaterów, z Lisiej Przełęczy wyruszyliśmy na szlak. Mała początkowo mżawka zamieniła się w deszcz z drobnym śniegiem i z każdym krokiem wiało coraz mocniej. Rzec by można: zimno, głodno i do domu daleko.

W tej zawierusze docieramy do pierwszego punktu trasy: Narożnika. Tu tablica pamięci tragicznego wydarzenia z 17 sierpnia 1997: dwoje studentów Akademii Rolniczej we Wrocławiu, Anna i Robert, w drodze do Karłowa na obóz naukowy zostało zastrzelonych z broni palnej, w niewyjaśnionych do dziś okolicznościach. Nie dość, że zimno, to jeszcze robi się straszno. Zostawiamy więc Narożnik i idziemy w kierunku Kopy Śmierci. Pokonując w miarę łagodną trasę, zauważamy, że deszcz i wiatr pomalutku ustają. Od razu robi się weselej i lżej na duszy, pomimo tego, że teraz szlak przebiega nad pionowymi urwiskami, gdzie nie chronią nas żadne barierki. Dalej krótkie podejście do ciekawie uformowanej skały zwanej Skalną Czaszką, do której prowadzą metalowe schody. Przyglądając się jej, faktycznie odnosimy wrażenie, że widzimy czaszkę. Teraz idziemy w stronę Skał Puchacza. To odsłonięte kilkudziesięciometrowe urwisko skalne, będące wyrobiskiem po dawnym kamieniołomie piaskowca. Górna krawędź wyrobiska stanowi rewelacyjny, choć straszny i niebezpieczny, punkt widokowy. Tuż za Skałami Puchacza, częściowo po drewnianych super pomostach, które niestety z jakiegoś powodu nie chciały poruszać się same jak ruchome schody, docieramy do szlaku żółtego, który także po drewnianych schodkach doprowadzi nas do Białych Skał. I takie cuda w środku lasu! Góry Stołowe kojarzą się głównie ze Szczelińcem Wielkim i Błędnymi Skałami. Tymczasem jak widać, jest tu znacznie więcej ciekawych miejsc.

Ostatni etap wędrówki pokonujemy już szybko i raźno, bo przecież jeszcze przed nami - kto wie czy nie większa - atrakcja. Jak to mówi nasz niezawodny, zaprzyjaźniony już przewodnik Adrian, Muzeum Złotej Mewy (czytaj: McDonald's). Na wzmiankę o tym muzeum dzieci zrobiły niezadowolone miny i gdzie niegdzie słychać było westchnienia i ciche: "O nie! Tylko nie to!" Kiedy więc zatrzymaliśmy się już pod w/w budynkiem, były mile zaskoczone i od razu nabrały humoru i werwy. Mimo, że wnieśliśmy tam pewnie kilogramy błota - nawet nas wpuścili, bo przecież business is business. W końcu 60 osób to przecież niezły utarg!

J.T, U.K